Dżungla jest niesamowitym miejscem. Nieco odmiennym od wyobrażeń czy od planów rodem z przygodowych filmów. Jest wilgotno i gorąco, i to się zgadza, ale przede wszystkim jest głośno. Otacza nas kakofonia dźwięków, odrobinę przypominająca muzykę elektroniczną, z odzywającym się od czasu do czasu “solistą”.
Pierwszy raz o Ayahuasce przeczytałem bodajże u Ralpha Metznera, ładnych parę lat temu. Jako że miałem za sobą już sesje z LSD czy grzybami psylocybinowymi, postanowiłem również spróbować DMT właśnie w formie tej szamańskiej mikstury. Dwa razy szykowałem się do ceremonii ayahuaskowych gdzieś na rubieżach Europy, i dwa razy rezygnowałem. Przeznaczenie? Pewnego dnia trafił nam się wyjazd, niespodziewane zaproszenie, za którym poszła niespodziewana decyzja i ruszyliśmy razem z naszą 2,5-roczną córką na 3 tygodnie do północnoperuwiańskiej dżungli.
Zakochałem się, ale nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Po długiej podróży, pełnej zgiełku lotnisk i ścisku samolotowych wnętrz ulgą była przestronność taksówki z otwartymi szybami w formie klimatyzacji :). Potem jeszcze riksza, 30-minutowy spacer pagórkami przez dżunglę i jesteśmy na miejscu.
Pod dwóch czy trzech dniach aklimatyzacji pośród morza dźwięków przystąpiłem do pierwszej, nieco innej, bo serwowanej przez kumpla ayahuaski. Jeśli miałbym powierzchownym internetowym słownictwie określić to psychodeliczne doświadczenie, to nazwałbym to “bad tripem”. Osobiście nie wyznaję istnienia takich doświadczeń, ponieważ każde, nawet te na pozór nieprzyjemne doświadczenie psychodeliczne jest wartościowe, a może nawet jeszcze cenniejsze niż przyjemne spotkania z boskim światłem Pierwszego Bardo.
Magiczna, pełna życia i jego dźwięków dżungla, mrok, cienka moskitiera jedyną barierą od tej gęstwiny życia. Doświadczenie z caapi było oczyszczające w dosłownym tego słowa znaczeniu. Najpierw wszechogarniające wrażenie narastania czegoś i… się zaczęło. Torsje targały całym moim ciałem. Po całym trwającym nie wiem, ile procesie oczyszczania nadszedł krótki regenerujący sen a potem podziwianie przepięknego nieba południowego nad dżunglą.
W następnych dniach poznałem Maestrę Matyldę z plemienia Shipibo oraz jej córkę, Sarę, syna oraz wnuczkę. Przesympatyczni ludzie, z którymi do tej pory utrzymujemy kontakt. Niebawem znów się do nich wybieramy.
Dwie następne ayahuaski przeżywałem już pod opieką Matyldy i jej córki Sary. Przepiękne doświadczenie, muzycznie, mistycznie. Wtedy stwierdziłem, że na prawdę warto było czekać te dwa czy trzy lata z ayahuaską i wypić ją w dżungli. Będąc oddzielony od cełej tej gmatwaniny życia jedynie cienką moskitierą, mając za światło blask pełni księżyca, w którym dżungla malowała się niczym srebrny, połyskujący obraz ze snów, przy przepięknym akompaniamencie icaros – pieśni szamańskich i w towarzystwie tych wspaniałych ludzi przeżyłem jedno z najbardziej magicznych doświadczeń w swoim życiu.
W dżungli spędziliśmy praktycznie całe trzy tygodnie. W tym czasie odbyliśmy rejs po rzece Maranion, w miejsce, gdzie spotyka się z Ukayali i łączy w słynną Amazonkę. Popłynęliśmy na La Isla de los Monos (Wyspę Małp), gdzie znajduje się ośrodek ratujący małpy. Skorzystaliśmy też kilkukrotnie z udogodnień cywilizacyjnych niewielkiej Nauty -z basenu :).
Brak prądu, bieżącej wody czy innych udogodnień, bez których nie może się obejść wielu współczesnych ludzi, miało zbawienny wpływ zarówno na nasze samopoczucie jak i zdrowie psychiczne oraz fizyczne. Ustało kilka dolegliwości, które doskwierały mi od kilku lat. Wspaniała dieta pełna surowych owoców czy brak mięsa (z wyjątkiem dwóch śniadań na targu w Naucie – przepyszny rosół z kaszą) dopełniła procesu odnowy i uzdrowienia.
Na koniec naszego pobytu “strzeliliśmy” sobie hedonistyczną rozpustę w kolonialnym hotelu w Iquitos 🙂 (stóp i tak nie domyłem przez następne 2 tygodnie).
Drugi raz w Peru byłem w innym regionie, u innych curandero. Centralne Peru, okolice Pucallpy, dużego miasta leżącego nad Ukayali. Sporej wielkości port, liczne wioski, w tym Indian Shipibo, lokalne specjały – cheviche, kakao i nowe znajomości. Zupełnie jak rok wcześniej :). Byłem nieco służbowo tak naprawdę a samo miasto strasznie mnie zmęczyło, choć przy okazji zrobiłem prawo jazdy na motorikszę :).
Na miejscu, podczas tych dwóch tygodni brałem udział w jednej ceremonii ayahuaskowej, jednakże bardzo barwnej i intensywnej. Mógłbym wizje po niej porównać intensywnością i kolorytem do potężnych sesji z LSD. Ponadto sam zająłem się organizacją wyprawy ceremonialnej z kaktusem San Pedro w podnóże Andów. Po kilkugodzinnym trekingu kąpiel w chłodnych wodospadach, szczególnie podczas podróży z meskaliną jawiła się niczym otwarta brama do raju. Całym ciałem, leżąc już później na głazie nad rzeką nieopodal, czułem każdą spadającą kroplę z potężnego wodospadu.
Druga część tego pobytu wynagrodziła mi w pełni ciężką pracę, jaką miałem do wykonania w okolicach Pucallpy. Andy są po prostu przepiękne, a miasteczko Pisaq urzekło mnie w pełni. Wraz ze swymi ruinami, nie mniej malowniczymi niż słynne Machu Picchu, fajnymi knajpkami z klimatem lokalnym bądź europejskim, wszechogarniające wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu w okolicach lat 70-tych. Nocowałem w małej wiosce, położonej nieco wyżej w górach u przesympatycznej rodziny autochtonów. Pyszne lokalne jedzenie, ale zimno jak cholera – chyba ten przeskok temperaturowy z 27-30 stopni na 5 w nocy mnie zaskoczył na początku, szczególnie, że pokój, w którym przyszło mi nocować był bez ogrzewania. Dostałem za to bardzo grube (i ciężkie) koce więc jakoś przetrwałem noce.
Kilka nocy w wiosce, obserwacja życia rodziny gospodarza, trekkingi po górach, w ruiny Pisaq, odwiedziny u znajomych polaków i ziuuu do Cuzco. Cuzco to takie Zakopane razy kilkanaście :). Na miejscu po małych perypetiach w pierwszym hotelu i przeprowadzce do drugiego wybrałem się na włóczęgę po mieście. Mnóstwo uliczek, mnóstwo ludzi, ale hałasu o wiele mniej niż w Pucallpie, dzięki brakowi motoriksz na ulicach. Kontrast, kolory, muzyka i ciągłe propozycje masażu. Tego doznawałem, włócząc się po mieście. Więc niewiele myśląc, wybrałem się na trekking do Doliny 7 Lagun u podnóży lodowca Ausangate i szczytu o tej samej nazwie. A tam spotkał mnie najpiękniejszy widok, jaki dane mi było podziwiać. Przepiękne i majestatyczne góry wraz ze szmaragdowymi i granatowymi lagunami leżącymi u stóp lodowca. Jako towarzyszy mając niewielką grupą głośnych meksykan, parę z Izraela oraz dwóch Brazylijczykami delektowałem się tymi niezapomnianymi krajobrazami w rozrzedzonym górskim powietrzu (prawie 5000 m.n.p.m.) podczas 8-godzinnego trekingu. W wiosce leżącej na początku wędrówki uraczono nas ciepłą strawą. Stamtąd też ruszył z nami przewodnik. Swoją drogą, wioska liczyła kilka domków, pomimo tego mieszkańcy mogą się raczyć gorącym, geotermalnym źródłem bijącym w centrum wioski – coś wspaniałego.
Olbrzymi potencjał i bogactwo leczniczych roślin, rytuałów i zabiegów, jaki oferuje peruwiańska dżungla jest czymś niezastąpionym. Nic dziwnego, iż coraz więcej ludzi wybiera się właśnie w te rejony świata w poszukiwaniu odpowiedzi, uleczenia, zatrzymania. Obcowanie z esencją życia, jaką jest deszczowy las, czy zapierające dech w piersiach widoki, pełne uroku i efemeryczności pieśni icaros, powietrze dżungli przesiąknięte magią to bogactwa, które zaoferuje wam Peru, jeśli traficie w dobre miejsce.
Moje pobyty w Peru pozostawiły we mnie szereg wspomnień, nowych kontaktów, nowych doznań i tęsknotę. Dietowanie w dżungli oraz ceremonie i zabiegi lecznicze tradycyjnej medycyny, uleczyły mnie z zachodniego pędu, wyciszyły, usunęły kilka dolegliwości, czy wreszcie pomogły w decyzjach życiowych o ogromnym potencjale zmian. Można śmiało powiedzieć, iż przyczyniły się do porzucenia dotychczasowego trybu życia (zawodowego) i nawyków a wykształciły zupełnie nowe spojrzenie na wiele aspektów codzienności.
Jeśli masz tak jak ja, ochotę oddać się pierwotnej energii, jaka drzemie w szamańskich obrzędach, a przy okazji przeżyć niesamowitą, niezapomnianą przygodę, daj znać przez formularz kontaktowy a dogadamy terminy i cenę takiej wyprawy. Zbieram grupy chętnych osób na wyjazd 7/7 (siedem dni dietowania i leczenia w dżungli i siedem w górach) lub 14 dni tylko w dżungli.
Poniżej wklejam jeszcze kilka fotografii.
Zapytacie na koniec – co z drugą częścią tytułu? Wyjaśnienie jest prozaiczne i nie. Otóż wizje ayahuaskowe są dla mnie symilarne z sesjami LSD czy Teonanacatl (Magicznymi Grzybami). Enteogeny to substancje, które traktuję jako narzędzie, drogowskaz, mapa… jak masz iść w trasę i podziwiać wspaniałe widoki zerkając co chwila na mapę czy kompas? 🙂
Jeśli chcecie poczytać więcej o ayahuasce – odsyłam Was do dwuczęściowego artykułu:
Pamiętajcie też o możliwości zapisania się do naszego NEWSLETTERA
Dużo Miłości
Ludwik